MOJE DZICIŃSTWO PACHNIAŁO TATARAKIEM


Moją przyjaźń z przyrodą ujęłabym w dwa słowa „zapach tataraku”. To właśnie w pachnącym świeżością, zielonym ogórkiem, melonem, mlekiem, miodem i bagnem tataraku zaczęło się moje życie.
TATA
Gdy byłam kilkuletnią dziewczynką, ojciec nieposiadający syna, uznał, że towarzystwo córki podczas wędkowania nie jest takie złe. Wręczył mi swoją starą, bambusową wędkę i za rękę poprowadził na wysiedziane przez siebie miejsce łowieckie. Godzinami siedzieliśmy w pachnącym tataraku wpatrzeni w nieruchomą główkę spławika. Gdy ten zaczynał „lekko pykać” - jak zwykł mawiać tata, dziecięca ekscytacja brała górę i pisk euforii niosący się po wodzie sprawiał, że spławik „pykać” przestawał. Taty to jednak nie zrażało, on nie potrzebował zdobyczy, on po prostu lubił siedzieć nad brzegiem Odry patrząc w jej leniwy nurt. Tata pozwał mi buszować w trzcinach, grzebać patykami w przybrzeżnym błocie, pokazywał żabi skrzek, kijanki w różnych stadiach rozwoju i dorosłe żaby. Pozwalał zabierać je do domu i w słoiku trzymać przy łóżku. Strugał fujarki z wierzbowych witek, uczył zaplatać sit i wygrywał na źdźble trawy poszarpane melodie. Razem podglądaliśmy remizy i trzcinniczki. Gdy któregoś dnia przyniósł mi w prezencie opuszczone gniazdo remiza (jest to wyjątkowo misterna konstrukcja) nie mogłam uwierzyć, że stałam się posiadaczką czegoś tak wyjątkowego. Gniazdo to przetrwało w moim pokoju ponad piętnaście lat.
Tata nie wiedział, że tam, nad tym brzegiem Odry przypieczętowuje się mój los.
MAMA
Mama była alchemiczką. Mieszała wszystko ze wszystkim i obserwowała efekty. Nieważne czy chodziło o ciasto, wino czy zacier do bimbru. Wciąż eksperymentowała. W domu stały butelki i buteleczki z różnymi, bliżej nieokreślonymi cieczami, których przeznaczenie również było nie do końca poznane. To ona pokazała mi sporysz, piankę z łodyg słonecznika, nauczyła rozróżniać kłosy zboża. Zaraziła mnie też miłością do grzybów. Moja dziecięca jesień pachniała smażoną na maśle kanią, suszonymi podgrzybkami i ciaparachą (dziwna nazwa prostej potrawy: ziemniakami duszone z dużą ilością cebuli, grzybów i śmietany).
„Krasnoludki, krasnoludki pokażcie swoje siwe bródki” - kazała śpiewać w lesie, gdy zbiory były marne. Dziś każde grzybobranie zaczynam od tej piosenki.
Rodzice pozwalali by przyroda mnie wciągała. Nie zabraniali drzewnych wspinaczek, jeżdżenia na rowerze po okolicznych łąkach, zabaw nad brzegiem rzeki. Pozwalali mi eksplorować przyrodę po swojemu. Nie bali się, nie martwili, jakby podświadomie czuli, że w ramionach natury jestem bezpieczna. Jeszcze przed pójściem do szkoły podstawowej oznajmiłam im, że będę biolożką. Nie pomyliłam się.
Początkowo zafascynowała mnie prehistoria. Byłam przekonana, że zostanę paleontologiem. Jednak miłość do dinozaurów przeminęła wraz z dzieciństwem, a ja oszalałam na punkcie likaonów (to takie afrykańskie, dzikie psy). Wieczorami fantazjowałam o równinie Serengeti i oczami wyobraźni widziałam siebie w roli badaczki dzikiej przyrody. „Solo dziki pies afrykański” - jedyna pozycja o likaonach w miejskiej bibliotece była w ciągłym wypożyczeniu, oczywiście przez mnie. Potem przyszła miłość do wilków. Jako studentka biologii byłam przekonana, że to właśnie pracy z tymi zwierzętami poświęcę życie. Nienawidziłam (och, jak ja szczerze nienawidziłam) wszystkich przedmiotów związanych z roślinami. Prześlizgiwałam się po nich. Ledwo zdałam fizjologię roślin, botanikę, morfologię komórki roślinnej. Na cholerę mi ta wiedza - utyskiwałam przed każdą kolejną poprawką.
Rośliny wydawały mi się "głupie" (naprawdę tak kiedyś myślałam). Nie mówią, nie słyszą, nie wchodzą w interakcję. Pełnią tylko funkcję użytkową będąc pokarmem i schronieniem dla zwierząt. Zmiana mojego myślenia przyszła niepostrzeżenie. Po prostu któregoś dnia spojrzałam na drzewa i dotarło do mnie, że one żyją, a ich życie poczułam całą sobą. Zorientowałam się, że one też mówią, słyszą, czują i przeżywają, tylko robią to inaczej niż ludzie i zwierzęta. Jak mogłam wcześniej tego nie zauważyć? Jak mogłam zakładać, że ssaczy układ nerwowy jest jedynym słusznym, że do komunikacji potrzebny jest aparat głosowy, a emocje to merdanie psiego ogona.
Oszołomiona odkryciem, pozwoliłam by świat roślin i grzybów pochłonął mnie bez reszty. Wiedza o roślinach dopełniła wiedzę o zwierzętach, a ja w końcu zobaczyłam świat jako jeden organizm. Wszystko ma w nim swoje miejsce i ściśle określą funkcję. Nie ma przypadku. Mam wrażenie, że otworzyłam drzwi do innego wymiaru choć tak naprawdę te drzwi otworzyły się już dawno temu, a ich otwarciu towarzyszył zapach tataraku.